Ostatni piątek miesiąca to dobry moment, by jeszcze przed wypłatą wybrać się do jaskini hazardu.
Jest to w miarę bezpieczny okres, zwłaszcza dla tych, którym czasem puszczają wodze fantazji.
Kasyno to miejsce, w którym czas płynie zupełnie innym torem, a szara rzeczywistość wydaje się być bardzo odległa. To jednak nie jedyne powody uczęszczania do domu gry. Ważny jest również klimat, znajomi, miła obsługa i skoki adrenaliny, kiedy stawka jest odpowiednio wysoka.
Tym razem również liczyłem na świetną atmosferę i dobrą zabawę przy stołach do ruletki i Black Jacka.
Przed wizytą w jaskini hazardu, jak zwykle poszedłem się najeść. Nie lubię grać o pustym żołądku. Zbyt często myślę wtedy o jedzeniu, zamiast skupić się na grze. Tak więc, gdy tylko zaspokoiłem głód udałem się do hotelu, aby rzucić się w wir gry.
Spis treści
Tuż przy wejściu powitała mnie przesympatyczna pani w blond włosach i poprosiła o dowód osobisty. Każdy gracz przed wpuszczeniem go na salę odnotowywany jest w bazie danych przez pracownika lokalu. Jest to normalna procedura. Oddałem złotowłosej płaszcz i udałem się w głąb sali. Jak na późne i mroźne piątkowe popołudnie nie było zbyt wielu osób.
Wrocławskie kasyno z pewnością nie przypomina salonów gry z Las Vegas, czy Atlantic City, jednak ma swój urok i przytulny wystrój. Na prawo od wejścia, wzdłuż ściany stał rząd jednorękich bandytów, kuszących swymi kolorowymi barwami. Tylko kilka z nich było zajętych.
Na wprost mieścił się kilkuosobowy automat do ruletki. Na co dzień takie urządzenie można spotkać w zwykłych szulerniach w mniejszych miastach. Tutaj nie jest zbyt oblegane, bo większość graczy wybiera grę przy „żywym” stole. Po lewej stronie od wejścia na salę znajdował się bar, w którym również można się posilić, jeśli ktoś zgłodnieje, lub zamówić coś do picia. W zasadzie można z tego lokalu nie wychodzić tak długo, jak tylko jest otwarty – czyli od 24 do 9 rano.
W głębi sali znajdowały się już moje docelowe stoły do Black Jacka i ruletki. Dla zainteresowanych, była również jakaś dziwna odmiana pokera rozgrywana przeciwko kasynu. Od czasu do czasu rozgrywane są również ligowe rozgrywki pokera.
Mnie poker dziś nie interesuje. Nie mam ochoty na rozgryzanie przeciwników. Chcę oddać się w ręce losu. Zwyczajnie pragnę szybkiej, hazardowej rozrywki, a nie czajenia się przy karciochach. Ruletka dostarcza zdecydowanie więcej akcji i nie wymaga zbytniego główkowania, podobnie jak Black Jack. Wystarczy mieć wyuczony na pamięć system. Gdy grywa się często, decyzje o tym kiedy i ile postawić podejmuje się niemal intuicyjnie.
Zgodnie z założeniem zająłem krzesło przy stole do Black Jacka. Krupierka zwinnymi ruchami przeliczyła moją gotówkę i zamieniła ją na żetony, po czym mogłem się przyłączyć do gry.
Oprócz mnie, w grze uczestniczył jeszcze jakiś wyglądający na poważnego biznesmena człowiek. Grał dosyć nisko i na jeden box. Prawie w ogóle się nie odzywał. Pierwsze rozdanie nie było zbyt udane. Obstawiłem dwa boxy za swoją podstawową stawkę. Krupierka miała odkrytego Waleta i zapytała o ubezpieczenie stawki. Odmówiłem – nigdy nie biorę ubezpieczenia. Ja dostałem 18 i 14. Przy 18 zostałem, natomiast przy 14 dobrałem kartę. Krupierka wyciągnęła z buta Króla, co automatycznie dawało mi przegraną jednej stawki.
Arab – tak nazwałem swojego towarzysza przy stole- dostał dwie dziesiątki, lecz nie odważył się zrobić splitu. Rozdająca wcale nas nie zaskoczyła odsłaniając Asa. Miała 21 oczek i zgarnęła nasze sztony.
Kolejne rozdania były w stylu: „raz na wozie, raz pod wozem”. Raz górą byłem ja i Arab, a raz kasyno. Wyglądało to jak zabawa w berka. W zasadzie przez godzinę gry mój stan żetonów wiele się nie zmienił. Arab również wyglądał na trochę znudzonego taką grą w kratkę. W przerwach na tasowanie kart i układanie ich w bucie, podchodziłem do ruletki i robiłem kilka zakładów na numery. Na diabelskim kole również mi się szczególnie nie wiodło.
Na szczęście pod koniec któregoś buta z rzędu stolik zrobił się cholernie gorący. Nie dostawaliśmy rewelacyjnych kart, ale za to krupier (w międzyczasie doszło do zmiany krupierów) miał jeszcze gorsze. Jako, że musi on dobierać do siedemnastu, bardzo często przebijał magiczną sumę dwudziestu jeden oczek, wyciągając wysokie karty. Po krótkiej serii wygranych zacząłem coraz mocniej obstawiać.
Podczas jednej grubej partii dostałem dwie Damy na jednej ręce i Asa z Waletem na drugiej. Piękne karty, nawet pokerzysta by się cieszył w duchu widząc Asa z Waletem w kierze lub parę Dam. Arab dostał dziewiątkę i szóstkę. Krupier miał odkrytą piątkę. Był to układ wręcz wymarzony. Za trafionego Black Jacka z automatu przysługuje wypłata w stosunku trzy do dwóch. Parę Dam rozdzieliłem i nie licząc kasy za BJ miałem w tej chwili na stole zakład o wysokości jednej trzeciej początkowej puli sztonów. Arab, widząc moje karty rzucił tylko: „nice hands man!” i został przy swoich piętnastu punktach, nie dobierając dodatkowych kart. Ja do moich „księżniczek” dobrałem jeszcze siódemkę i ósemkę. Miałem dwie ręce warte siedemnaście i osiemnaście punktów.
Teraz się ważył mój dalszy los. Krupier odsłonił szóstkę. Miał jedenaście punktów. Sąsiad tylko pokręcił głową i mruknął pod nosem: „it’s so sick…”. Mnie uśmiech również zszedł z twarzy, gdy zobaczyłem tą szóstkę. Krupier, wciąż z tą samą pokerową miną wyłożył kolejną kartę – dwójkę. Sięgnął po kolejną, którą okazała się być kolejna blotka – dwójka. Poczułem wielką ulgę, gdy wraz z kolejnym ruchem dealer wyciągnął z buta Króla. Krzyknąłem w myślach: ”busted!”. Zagarnąłem sztony, jednocześnie dziękując za grę i życząc towarzyszowi powodzenia w dalszych zmaganiach.
Mając już pule większą o 50% postanowiłem porzucić chwilo karty i przysiąść na dłużej do rulety. Od czasu jak wszedłem, tłum w kasynie trochę zgęstniał. Część ludzi oddawała się hazardowej pasji. Inni przechadzali się ze szklanką alkoholu w ręku od stołu do stołu obserwując poczynania zapalonych graczy.
Przy diabelskim kole zawsze było sporo obserwatorów. Czynnie grałem ja i dwóch zgryźliwych tetryków, którzy siedzieli naprzeciw mnie. Co jakiś czas zakłady robił gość siedzący nieopodal przy jednorękim bandycie. Dwaj goście z naprzeciwka stanowili piekielnie zabawny duet. Nie byli starzy, ale widać było po ich twarzach, że hazard odcisnął mocne piętno w ich życiu.
Prześcigali się w tym, kto lepiej potrafi przewidzieć, co wypadnie na kole. Mieli swoje kosmiczne teorie wedle, których po danej liczbie „bankowo” wypadnie jej sąsiad albo przeciwległa liczba na tarczy. Może i ma to jakieś podstawy, jednak zapewnianie innych graczy o słuszności swoich przewidywań było co najmniej trywialne.
Jednak ci dwaj panowie tego nie rozumieli, ale przynajmniej ożywiali atmosferę przy stole swoimi zażartymi spekulacjami.
Starałem się nie zwracać na nich uwagi, choć mimowolnie ich słowa docierały do mojej świadomości. Gdybym tylko miał ze sobą słuchawki, to z pewnością bym je założył. Grałem swoją grę, stawiając na ogół zakłady płatne jeden do jednego, czyli czarne/czerwone, niskie/wysokie, parzyste/nieparzyste. Jednocześnie uważałem, żeby nie szaleć ze stawką i trzymałem się około pięciu procent bankrollu na zakład. Jeśli wchodziła jakaś dłuższa seria, to dokładałem do tych paru procent z poprzednich wygranych.
Wieczór byłby całkiem udany, gdybym nie zaczął szaleć z numerami. Zauważyłem, że od dziewięciu, może dziesięciu spinów, nie padła żadna liczba z pierwszego tuzina ani zero. Przed kolejnym spinem obstawiłem 5, 8 i ich rogi, oraz 2 i 0. W sumie dziesięć żetonów o łącznej wartości pięciu procent mojego portfela. Ten zakład przegrałem, bo wypadło 22. Ponowiłem bet i tym razem była to dobra decyzja. Trafiłem 2 i zgarnąłem 20% na czysto. Potem znowu wróciłem do starego sposobu, aż do kolejnej dłuższej serii nieobecności któregoś z tuzinów.
Tym razem przyszła kolej na środkowy tuzin. Z wypiekami na twarzy obstawiłem 17, 20 i ich rogi oraz 14 i 23. Pierwsze dwa spiny nic mi nie dały, więc podwoiłem wielkość zakładu. Kolejne zakręcenie również oddaliło mnie od bycia szczęśliwym tego dnia. Ponowiłem zakład na tą samą kwotę, lecz koło nieubłaganie wybierało inne numery. Zastanowiłem się, co dalej z tym fantem zrobić i po chwili namysłu podwoiłem i tak już podwójną stawkę, czyli zagrałem za czterokrotność pierwotnego zakładu.
Ku uciesze „znawców” koła wypadło zero. Obstawiali „dużą serię”. Dla mnie było to jak cios tępym nożem w plecy. Jednak prawdziwe uderzenie dopiero się zbliżało. Właśnie w tym momencie miałem przed sobą dokładnie taką kwotę, z jaką wszedłem do kasyna.
Gdybym miał dziś więcej oleju w głowie, już dawno zakończyłbym tą grę i wyszedł na sporym plusie. Nawet gdybym skończył teraz, byłaby to dobra decyzja – nie wyszedłbym przegrany, ani wygrany – lecz wystarczająco miło spędziłbym czas.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że mój wewnętrzny „adrenalino-metr” nie wskoczył nawet na wysokie obroty. Dlatego zostałem i zagrałem po raz kolejny to samo, ale tym razem za 40% posiadanej sumy. Przed rzutem tetrycy spekulowali, że na „pewniaka” padną „orfeleny” lub „mała seria”. Padło 29.
Byłem kompletnie uwalony.
W głowie, jak zwykle w takich sytuacjach powstaje ogromny mętlik. To moja ostatnia szansa i nie wiadomo było w co brnąć. Zostać przy swoim zakładzie? A może zasugerować się tym, co mówią inni? Ja dziś nie mam szczęścia, więc może jednak warto posłuchać szczęściarzy? Może przeczekać ten spin?
Przeczekałem. Krupier wyrzucił 14-tkę. Niech to szlag! Teraz już całkiem zwariowałem. Do starego zakładu nie chciałem wrócić, nie miałem na to ochoty, ani przekonania. Wyjadacze prorokowali „małą serię”. Poszedłem z nimi na ten zakład. Zostało mi 60%. 50% położyłem na „małą serię” i 10% na zero. Krupier rozkręcił koło i zgrabnym ruchem wypuścił kulkę w przeciwnym kierunku. Ja się odwróciłem. Nie chciałem na to patrzeć. Za plecami słyszałem tylko szmer i odgłos kulki odbijającej się od rowków koła ruletki.
– Tak właśnie przeczuwałem! – odezwał się jeden z „wielkich znawców”.
22. Duża seria. Obróciłem się już tylko po to, aby zobaczyć, jak krupier zgarniał moje żetony i układał je w swoich przegródkach.
I znowu poczułem, że żyję.
Spodobał Ci się zostaw komentarz lub ocenę ze swojej strony.